Ta relacja jest o Drodze na Szczyt Lenina. Nie tyle dlatego, że nie udało nam się zdobyć wierzchołka (choć niewiele zabrakło), lecz dlatego że to właśnie Droga determinuje zmianę i rozwój. Tak było i tym razem.
„Około 2 w nocy budzi nas alarm. Udaję, że go nie słyszę. Boli mnie głowa i czuję piekielne zmęczenie. Na domiar huk wiatru tłukącego z impetem o ścianę namiotu nie dodaje kurażu. Daniel również nie czuje się najlepiej. Marudzimy do siebie i czekamy co powie Jarek leżący w sąsiednim namiocie.
– Chłopaki, zbieramy się! Za godzinę powinniśmy ruszyć aby nadążyć po śladach innych alpinistów – stwierdza bezceremonialnie.
Przez chwilę próbuję zebrać myśli i pytam czy nie lepiej poczekać do jutra: bo pogoda, bo wiatr, bo gówno, bo drewno… Któryś z chłopaków przypomina, że prognoza na dziś jest optymalna. Nawet jeśli jutro warunki będą zbliżone do tego co widzimy, to na tej wysokości już się nie zregenerujemy więc szanse na sukces z każdym dniem maleją… To co słyszę ma sens. Ospale zwlekam się z posłania jakieś 6100 metrów nad poziomem Bałtyku…”
NA CO CI TO CZŁOWIEKU?
Bohater tego artykułu Szczyt Lenina https://pl.wikipedia.org/wiki/Szczyt_Lenina, leżący w Pamirze na granicy Kirgistanu i Tadżykistanu, przez Tadżyków nazywany jest Pikiem Awicenny. Niczym magnes przyciąga alpinistów chcących zasmakować „powietrza” powyżej 7000 metrów n.p.m. Mówi się o nim, że jest „najłatwiejszym siedmiotysięcznikiem świata”. To niefortunne określenie paradoksalnie wzmacnia jego silną pozycję w rankingu najbardziej zabójczych gór. Odsetek zgonów w odniesieniu do wejść na wierzchołek przekracza 1%. Ofiarami Szczytu Lenina zwykle padają niedoświadczeni turyści zwabieni wspomnianym przydomkiem. W tym miejscu przypomnę przestrogę wytrawnych himalaistów: nie istnieją łatwe siedmiotysięczniki. Choć faktem jest, że Szczyt Lenina jest górą technicznie prostą (podobnie zresztą jak prosty technicznie jest Mt. Everest) to jego wysokość, 6 – kilometrowe podejście szczytowe, szczeliny i lawiny co roku pozbawiają życia kilku osób.
Pomysł na siedmiotysięcznik zrodził się na początku 2022r. Wiedziałem, że będzie to rok wyjątkowy. Miałem skończyć 40 lat, postanowiłem że odejdę z korpo, wreszcie – miałem dosyć covidowego marazmu i bardzo chciałem doświadczyć czegoś ambitnego. Dodatkowym smaczkiem przedsięwzięcia miała być nadchodząca 10 rocznica niejedzenia mięsa. Jako że deficyt tlenu na takich wysokościach nie sprzyja wegetarianom, których uboga w żelazo dieta utrudnia metabolizm, chciałem odczarować ten osąd zdobywając Szczyt Lenina w stylu „vege”. Samą zaś wyprawę zatytułowałem „Vege Summit 2022”. Perspektywa 3 – tygodniowej wyprawy skłaniała do poszukiwania nowych znajomości, doświadczeń. Skłamałbym, gdybym nie wspomniał zaspokojeniu ego które ma tu swój wyraźny „kawałek” (jak chyba u każdego poszukiwacza przygód). Uznałem, że przekroczenie bariery 7000 m n.p.m. będzie pięknym zwieńczeniem minionych 4 dekad mojego życia.
Zdjęcie: Szczyt Lenina – Base Camp (od lewej: Łukasz Pajurek, Jarek, Karol, Daniel)
Jak tylko decyzja do zdobycia Szczytu Lenina dojrzała, zrobiłem błyskawiczną rundę po znajomych, którzy będą gotowi zdobyć go ze mną. Lista minimalnych kryteriów obejmowała:
1.doświadczenie na wysokości 5000 m n.p.m. na lodowcu,
2. znajomość technik ratownictwa lodowcowego (droga na Pik to kilka kilometrów lodowca
który w sezonie 2022 okazał się być wyjątkowo obfity w szczeliny i niestabilne mosty
lodowcowe).
Ku mojemu zaskoczeniu, do lipcowej wyprawy szybko zgłosiły się 3 osoby, jednak w kwietniu w obliczu decyzji o zakupie biletów na placu boju zostaliśmy tylko ja oraz Daniel Marciniak. Wiedzieliśmy, że próba zdobycia góry w zespole 2 – osobowym jest nieodpowiedzialna ze względu na duże ryzyko upadku do szczeliny. Jednak Daniel sprawnie zwerbował Jarka Łokietko, znajomego z kursu wspinaczki, który choć bez doświadczenia na lodowcu, przekonał nas swoją determinacją, zapisując się na kurs lodowcowy w Alpach. Mieliśmy Zespół!
W międzyczasie w związku z agresją na Ukrainę pojawiły się pewne wątpliwości co do bezpieczeństwa wyprawy:
* Kirgistan, formalnie niezależny, nadal znajdował się w strefie wpływów Rosji. i.
* Dogodne połączenia z Osh przez Moskwę zostały zawieszone
* Doświadczone agencje pod Szczytem Lenina należą do Rosjan a my nie wiedzieliśmy jak zostaniemy przyjęci w obliczu konfliktu.
* W mediach pojawiły się informacje o eskalacji konfliktu granicznego pomiędzy Tadżykistanem a Kirgistanem – nie obyło się bez ofiar.
Odwagi dodał nam konsul Kirgizji w Polsce, pan Janusz Krzywoszyński, informując że w kraju jest bezpiecznie. Nie pozostało nam nic innego jak zawierzyć jego słowom i zakupić bilety. Wylot zaplanowaliśmy na 8 lipca a powrót na 31 lipca 2022r.
Szczyt Lenina – logo naszej 3-osobowej ekspedycji autorstwa Kamila R. Filipowskiego
PRZYGOTOWANIE – FORMA NA SZCZYT
12 tygodni przed wyprawą, pod wpływem konsultacji z Karolem Heningiem z www.formanaszczyt.pl , rozpocząłem mozolny cykl treningowy. Rekreacyjne wybiegania w terenie zamieniłem na nudne podchodzenie po schodach elektrycznych o objętości 3000 pionowych metrów tygodniowo. Aby symulować realne warunki, trening na schodach urozmaicałem progresywnym obciążeniem na plecach, dochodząc do 15 kg. Efekt kondycyjny treningu w Warszawie był imponujący: podczas próby wysiłkowej zamknąłem wszystkie jej etapy pozostawiając sobie jeszcze rezerwę sił. Jednak tuż po dotarciu do Base Camp (3600 m n.p.m.) z „mistrza schodów ruchomych” moja wydolność niemal natychmiast zrównała się z wydolnością Daniela, który mimo bardzo dobrej kondycji, w Warszawie zwyczajnie nie był w stanie zbliżyć się do intensywności moich treningów.
Ten gwałtowny spadek wydolności wynikał zapewne z ubogiej w ferrytynę diety wegetariańskiej. Choć na 2 miesiące przed wyprawą zacząłem suplementację żelazem (tardyferon i feroplex) to i tak tylko nieznacznie podniosłem będący w dolnej granicy normy poziom tego pierwiastka w mojej krwi. Byłem tym trochę zaniepokojony i wiedziałem że od wyjścia z bazy muszę zachować wzmożoną czujność w obserwowaniu siebie pod kątem objawów choroby wysokościowej (AMS)*. Poniżej kilka wskazówek dla wszystkich wegetarian (i nie tylko) planujących nocleg > 6000 m n.p.m.:
1. Zadbaj, aby przed wyprawą twoje poziomy ferrytyny oraz wit. B12 mieściły się w zakresie normy – suplementacja preparatami typu tardyferon czy ferroplex może być pomocna (choć osobiście ten drugi preparat niewiele mi pomógł)
2. Jeśli pomimo suplementacji poziom ferrytyny nadal będzie w dolnych widełkach normy, KONIECZNIE:
a) Daj sobie więcej czasu na aklimatyzację niż proponują to agencyjne programy wejść.
b) Podejmij min. 10 – tygodniowe przygotowanie, obejmujące 2 jednostki treningowe w III zakresie wydolności (tzw. progu beztlenowym), dzięki temu poprawisz metabolizm w warunkach deficytu tlenu w atmosferze.
3. Nie próbuj wchodzić na 7000 m n.p.m., jeśli wcześniej nie poznałeś reakcji organizmu na szczycie >5500 m n.p.m., najlepiej w okolicach 6000 m n.p.m. Dla twojego organizmu różnica między 6000 a 7000 m jest KOLOSALNA i wymaga zupełnie innego programu aklimatyzacji, włączając w to aklimatyzacyjne zejście do Bazy (BC).
NA CEBULOWĄ POLANĘ:
W sobotę 8 lipca rano, wylądowaliśmy w Osh, drugim co do wielkości, 300 – tysięcznym mieście Kirgistanu, położonym na wysokości 900 m n.p.m., nieopodal granicy z Uzbekistanem. Samo Osh nie zrobiło na mnie porażającego wrażenia. Ot biedny, postsowiecki „gorod”, otoczony górami skalistymi, obficie okraszony smogiem starych japońskich aut w dżungli burych i niewysokich budynków. Co innego ludzie – uprzejmi, otwarci, ciekawi zachodniego turysty niczym my, Polacy sprzed 30 lat, kiedy świat zachodu otworzył przed nami swe granice. Od razu widać, że mają na głowie ważniejsze sprawy aniżeli troskę o zieleń miejską, stan nawierzchni dróg czy jakościową kuchnię międzynarodową.
W Osh napotkaliśmy unikalne perełki architektury, takie jak monument wodza rewolucji – Lenina, obskurne wesołe miasteczko, którego atrakcje na całej rozciągłości „dekorują” tutejszy centralny park miejski oraz (ponoć) największy w tej części Azji bazar. Ten ostatni kusi bezkresem stoisk, budek, hal, barów, prowizorycznych restauracji. Oprócz owoców, warzyw, pieczywa i kwasu – czyli lokalnego napoju ze sfermentowanego mleka – wegetarianie nie znajdą tu zbyt wielu opcji. Co innego mięsożercy: moi kompani obżerali się ze smakiem tutejszymi ulicznymi pierogami z mięsem, które niemal prosto z pieca lądowały w ich wygłodniałych po wyprawie brzuchach. Zaraz po wylądowaniu w mieście czekała na nas agencyjna podwózka, którą przetransportowaliśmy się do lokalnego hotelu na wykwintne śniadanie. Stamtąd skierowaliśmy się do lokalnego supermarketu, a potem już na kilkugodzinną drogę przez malownicze góry Ałajskie. Naszym pośrednim celem była miejscowość Sara Mogal, gdzie droga odbija w pokrytą trawą Doliny Ałajską.
Przyjemna gładkość asfaltu ustąpiła meandrującej polnej drodze, prowadzącej pomiędzy pokrytymi soczystą trawą pagórkami w dolinie. Po drugiej stronie, niczym korona dziesiątek pięcio i sześciotysięczników, rozpościera się monumentalna panorama gór Pamir. W tle widać ospały masyw Szczytu Lenina. Jego rozległe cielsko zapiera dech w piersiach. Po około 2 godzinach dotarliśmy do niewielkiego płaskowyżu, który pod nazwą Polana Cebulowa – lub bardziej oficjalnie – Łąki Edelweissa, niczym klin, wdziera się pod sam jęzor lodowca spływającego z północnej ściany Lenina.
Szczyt Lenina – w drodze do obozu pierwszego
Późnym popołudniem dotarliśmy do bazy rosyjskiej agencji Central Asia Travel. Jest to druga pod względem wielkości po Ak Sai agencja w tym miejscu. Dysponuje ona 2 – osobowymi namiotami dla około setki wspinaczy. Central Asia, pozytywnie zaskoczyła nas bazą noclegową oraz smaczną kontynentalną kuchnią. Co ciekawe oferują tu wegetariańską szamę, w stylu „zamiast mięsa makaron, dodatkowa porcja ryżu lub surówka” (deficyt białkowy murowany…). Jeszcze w Polsce Daniel wynegocjował u Rosjan 25% rabat na pakiet Business Plus w cenie około 1000 USD/osobę.
W ramach pakietu do dyspozycji przypadły nam w bazie takie luksusy jak ogrzewane namioty 2 – osobowe, smaczne wyżywienie, dostęp do gorącego prysznica, a nawet możliwość skorzystania z pralki. Ta ostatnia za dodatkową opłatą. Ponadto w ramach pakietu mieliśmy jeszcze dostęp do części szpeju, namioty w obozach 1, 2 i 3, wyżywienie w obozie 1 oraz radio umożliwiające stałą łączność z bazą.
Na uwagę zasługuje niezwykła uprzejmość rosyjskiego kierownictwa w bazie oraz w obozie nr 1, bowiem nie odczuliśmy od Rosjan żadnych oznak niechęci. Wszyscy wydawali się być traktowani na równi, niezależnie od narodowości. Jak na razie byliśmy jedynymi Polakami w obozie i dostaliśmy informację, że w tym roku reprezentacja Polski pod Pikiem, będzie ma być mniejsza niż w latach ubiegłych, czego przyczyny opisałem wyżej.
Nasz program ataku szczytowego zakładał, że pozostaniemy tutaj 3 dni. Czas w bazie postanowiliśmy przeznaczyć kolejno na odpoczynek, wielogodzinny trening operacji linowych oraz aklimatyzacyjne podejście na znajdujące się w pobliżu wzgórza o wysokości 4100 m n.p.m. Jako że Daniel i ja mieszkaliśmy w Warszawie a Jarek w UK, nie mieliśmy wcześniej okazji ćwiczyć wspólnie asekuracji na lodowcu. Stąd kluczowe było spędzenie kilku godzin na doskonaleniu tych czynności „na sucho”, w bazie.
MORDOR
We wtorek rano, po trzech aklimatyzacyjnych noclegach, wyruszyliśmy w 12 – kilometrowy trekking do znajdującego się u podnóża Szczytu Lenina obozu pierwszego. Ta malownicza trasa prowadzi przez Polanę Cebulową, która oprócz urokliwej trawy i rosnących tu i ówdzie kępek szczypioru cieszy oko obecnością pociesznych świstaków. Są ich tu niezliczone ilości. Oglądając je pomyślałem, że mogły być istotnym składnikiem obozowej diety moich towarzyszy. Zwierzyli mi się, że tutejsze mięso smakowało im zupełnie inaczej niż nasze Polskie…Ciekawe dlaczego?
Po godzinie doszliśmy do podnóża niewielkiego masywu, który kilkusetmetrowym pasem oddziela potężny lodowiec schodzący ze Szczytu Lenina od ścieżki prowadzącej do obozu #1 na wysokości 4400 m n.p.m. Na jego zboczu widnieją sentymentalne tabliczki, upamiętniające poległych alpinistów, w tym ofiary tragedii z 13 lipca 1990 r. Cały obóz #2 a w nim 43 osoby, zostały zmiecione do pobliskiego lodospadu przez potężną lawinę. Tylko dwóm osobom udało się przeżyć. Po tym wydarzeniu, obóz przeniesiono w mniej wygodne, ale znacznie bezpieczniejsze miejsce bliżej przeciwległego Leninowi zbocza. Są tu również tabliczki upamiętniające Polaków, którzy stanowią wyraźny odsetek zarówno wśród zdobywców jak i ofiar giganta.
Po krótkim, refleksyjnym odpoczynku przy tablicach pamiątkowych ruszyliśmy przed siebie po to, aby po około godzinie przejść na wschodnią stronę niewielkiego masywu, będącego przedłużeniem Piku Jukhina . Od tej pory przez resztę drogi towarzyszył nam widok lodowca Lenina. Kontynuując drogę nieprzyjemnym zboczem z którego osunięcie mogłoby się zakończyć finałem pod lodowcem skierowaliśmy się dalej na północ. Po drodze mijaliśmy turystów. Część z nich wracała z aklimatyzacji w obozie #3, część z trekkingu pod bazę #1 a część z okolicznego Piku Jukhina (5100 m n.p.m.). Pomimo, iż obozy przyjmowały turystów od ponad 2 tygodni, nikomu jeszcze nie udało się zdobyć Szczytu.
Szczyt Lenina: obóz pierwszy – jadalnia w lokalnej jurcie
Po około 6 godzinach, jako jedni z ostatnich dotarliśmy do „jedynki” na wysokości około 5400 m n.p.m. Wraz z Jarkiem targaliśmy na plecach po jakieś 12 kg, natomiast Daniel wykoncypował sobie, że w ramach aklimatyzacji zabierze ze sobą niemal cały 18 – 20 kg ekwipunek. Skutek był taki, że wyczerpany i blady jak ściana (lodowa) z trudem doczłapał do „jedynki”. Tu odebraliśmy pozostałe bagaże, które w cenie 3$/kilogram przyjechały konno. Obsługa obozu przywitała nas herbatą i herbatnikami po czym udaliśmy się do namiotów a następnie na pyszną kolację. Po kolacji udaliśmy się na zasłużony wypoczynek. Nazajutrz czekał nas aklimatyzacyjny trekking na pobliski pięciotysięcznik Pik Jukhin, jednak po 400 metrach podejścia zaskoczyły nas opady śniegu i… brak raków. Ktoś z obozu powiedział, że wczoraj raki nie były potrzebne a my łyknęliśmy tę radę jak młode pelikany, zapominając, że na tej wysokości warunki potrafią się zmieniać kilkukrotnie w trakcie dnia. Wobec tego wycofaliśmy się, poświęcając resztę dnia na regenerację przed nocnym wyjściem do obozu #2. Chłopcy dobrze znosili aklimatyzację, jednak od czasu dojścia do „jedynki” niemal do końca wyprawy mieli stale objawy przeziębienia – Jarka nękały zatoki i związany z nimi ból głowy a Daniela ból gardła oraz męczący kaszel Khumbu.
Z tym jego kaszlem to w ogóle miałem trochę pietra. Brzmiał tak, jakby Daniel miał wypluć płuca, co chwilami stawiało nasze podejście pod znakiem zapytania. Jednak „harpagan Daniel” zdawał się niewiele robić z tego kaszlu. Jestem pełen podziwu, że przy wyraźnych objawach przeziębienia chłopaki mieli siłę na trzymanie się ustalonego wcześniej planu aklimatyzacji. Wiedzieli, że przy spodziewanym w kolejnym tygodniu załamaniu pogody, nie uda się nam zdobyć szczytu jeśli będą się nad sobą rozczulać. Trasa do obozu #2 zajęła nam około 9 godzin (5 kilometrów długości i niespełna kilometr przewyższenia). Tak wolne tempo podyktowane było zmęczeniem oraz względami aklimatyzacyjnymi. Na tej wysokości im wolniej podchodzisz, tym lepiej adaptujesz się do deficytu tlenu.
Wyruszyliśmy jako jedni z ostatnich około 5 rano. Przez pierwsze 2 kilometry trasa wiedzie po szerokim na kilometr jęzorze lodowca Lenin, po czym wspina się w górę stromego lodospadu. Tam, na odcinku około 150 m, niezbędna jest wpięcie do liny i jumarowanie. Dalej droga prowadzi umiarkowanie pod górę, jednak w trakcie czekały na nas dziesiątki otwartych szczelin oraz kilka trzymających się na słowo honoru mostów śnieżnych, rozpostartych ponad głębokimi na kilkanaście metrów szczelinami.
Szczyt Lenina – wspinaczka północną ścianą po tzw. lodospadzie
W poprzednich latach trasa była bardziej bezpieczna jednak w tym roku lodospad zmienił swoją ekspozycję na bardziej stromą, wymagającą ponad 100 m wspinaczki z jumarem. Ta sekcja zabierała sporo cennej energii. Ponadto, na skutek skąpych opadów śniegu pozostałą część trasy do obozu #2 przecinały dziesiątki szczelin z kilkoma mostami śnieżnymi, wytyczającymi jedyną drogę dla wspinaczy. Idąc tą trasą czułem się trochę jak saper na polu minowym (mając z tyłu głowy, że saper raz się tylko myli…). Oczywiście z tą wszakże różnicą, że w przeszkolonym 3 – osobowym zespole połączonym liną, prawdopodobieństwo upadku wszystkich do szczeliny jest niewielkie, o kilkadziesiąt procent niższe niż w zespole 2 – osobowym. Dobrą wiadomością był fakt, że deficyt świeżego śniegu znacznie redukował ryzyko lawinowe. Coś za coś.
Szczyt Lenina – szczeliny przed obozem drugim (tzw. patelnia)
Ostatni kilometr podejścia był niemal płaski, jednak wyraźniej upstrzony szczelinami. Nazywa się go patelnią, ponieważ znajduje się w niecce skupiającej zabójcze promienie UV. Na obrzeżach wspomnianej patelni położony jest obóz #2 – mało efektowne skupisko kilkudziesięciu namiotów ulokowanych na 2 płaszczyznach: jednej pokrytej wiecznym śniegiem i dosłownie rojącej się od niebezpiecznych szczelin i drugiej: kamienistej, znacznie mniej wygodnej, jednak trochę bezpieczniejszej. Już na skraju obozu, przechodziliśmy po niestabilnym, na oko 2 – metrowym moście śnieżnym, wiszącym nad szczeliną, która zamiast dna ujawnia ciemną otchłań. Byłem zaskoczony, że dosłownie 2 metry obok ktoś postawił namiot. My udaliśmy się wyżej, do sekcji z namiotami naszej agencji. Po chwili namierzyliśmy uprzejmego kierownika tego obozu, Kirgisa Kasiego, który wskazał nam 2 wolne namioty. Kilka godzin później
zorientowałem się, że ten w którym się umościłem również leży dosłownie na samym skraju głębokiej szczeliny…
Szczyt Lenina – obóz drugi wśród szczelina
Wyczerpani, po krótkim, nazwijmy to „odpoczynku” – bo na tej wysokości takie słowo brzmi troche jak żart – podeszliśmy kilkadziesiąt metrów po wodę spływającą z lodowcowego strumyka. Robiliśmy to w pośpiechu, zanim strumyk zamarznie, a my będziemy zmuszeni do topienia śniegu na kuchence. Przyszła pora na kolację z suchego, zalanego wrzątkiem prowiantu i odebranie części bagażu, która przywędrowała tu przed nami na barkach porterów (tym razem w cenie 8$/kg). Po kolacji, którą ze względu na zimno spożyliśmy w namiocie, chłopaki poszli spać a ja taplałem się jeszcze w śniegu zmywając z siebie pot po wymagającym dniu.
Noc przebiegła spokojnie. Jako że od wylotu z Polski non stop biorę diuretyk w celu zapobiegnięcia AMS (zwyczajowo), kilka razy wybudzam się na sikanie. Na szczęście od początku, targam ze sobą 5-litrową butelkę po zużytej wodzie, która ratuje mnie przed koniecznością wyłażenia na mróz. Na tej wysokości można zapomnieć o głębokim śnie, a jeśli ktoś śni cokolwiek, to chyba można go nazwać szczęściarzem, bo znaczy to, że jakkolwiek się regeneruje.
Rano, po kilkunastu godzinach leżenia w namiocie, zmęczeni wstaliśmy na śniadanie. Chłopaki charczeli, smarkali ale się nie poddali. Po jedzeniu, mozolnie spakowaliśmy zabawki, i ruszyliśmy na podejście aklimatyzacyjne w kierunku obozu #3. Po drodze orientujemy się, że strumyk z którego wczoraj braliśmy wodę zniknął i do dyspozycji pozostaje nam malutka niecka wielkości kasku wspinaczkowego. Z trudem zgarnęliśmy mętną wodę, po czym uzdatniliśmy ją pastylkami oraz elektrolitami (to konieczne ze względu na duży deficyt minerałów w wodzie lodowcowej). Czekają nas dzisiaj 2 nieprzyjemne mosty śnieżne i jakieś 200 metrów stromego, potencjalnie niebezpiecznego podejścia, które bez zachowania ostrożności może się skończyć zjazdem wprost do którejś ze szczelin.
Pomimo, że tego dnia dotarliśmy „tylko” do wysokości 5800 m n.p.m. to wyraźnie odczuliśmy brak tlenu a co za tym idzie i spadek siły (co świetnie obrazuje saturacja w granicach 85%). Zaraz po powrocie i po kolacji, zrobiliśmy przepakowanie i położyliśmy się spać. Jutro czekał nas kolejny ważny dzień – po śniadaniu wyruszyliśmy na nocleg powyżej 6000 m n.p.m. do obozu #3. Dla Daniela i Jarka było to pierwsze wejście na taką wysokość.
„TRÓJKA”
Obóz #3 znajduje się nieopodal wierzchołku Piku Rozdzielna (6170 m n.p.m.). Przed opuszczeniem „dwójki” oddałem kilka kilogramów jedzenia tragarzowi. Założyłem uprząż i wrzuciłem jakieś 10 kg na plecy, wczepiając się w 35 metrową linę. Z mozołem ruszyliśmy w kierunku C3. Tamto podejście od samego początku ujawniło zmęczenie zespołu. Do tego pogoda była zmienna: gdy pojawiało się słońce, zrzucałem kurtkę i sweter puchowy, żeby po chwili palącego żaru z nieba znów doświadczać chmur i chłodu śniegu – z powrotem w puch i gore-tex i tak 10x na zmianę… Po drodze mijaliśmy 6 osobową grupę turystów związanych liną na tym pozornie bezpiecznym od szczelin odcinku. Wydawało mi się, że to Słowacy. Gdy przybliżyliśmy się zaczepiłem ich, zgadując skąd są. Przyznali, że są naszymi południowymi sąsiadami i zapytali jak się domyśliłem. Ja na to, że głównie Słowacy i Polacy wiążą się tutaj liną. Na co jeden z nich odpowiedział, że kilka lat wcześniej nieopodal miejsca spotkania jeden z jego kolegów wpadł do szczeliny. Po 2 godzinach akcji ratunkowej udało się go sprowadzić do szpitala w Osh. Podobno cudem uniknął amputacji rąk, bo temperatura w szczelinie wynosiła kilkanaście stopni poniżej zera. Jak do tego dodać brak ruchu to łatwo zrozumieć tempo wychładzania ciała… Co ciekawe, jeszcze kilka godzin wcześniej toczyliśmy w zespole debatę czy warto zabierać ze sobą linę na tak bezpiecznym odcinku…Po kolejnych 2 godzinach i ponad 200 m stromego choć
względnie bezpiecznego podejścia, trasa wypłaszczyła się. Przed naszymi oczami pojawiło się zgrupowanie namiotów w drodze na szczyt. Ostatni obóz w drodze na Szczyt Lenina. Obóz trzeci. #3
Szczyt Lenina – obóz trzeci ok 6100 m n.p.m.- Łukasz, Daniel, Jarek, Karol
Oprócz kilkudziesięciu namiotów spowitych śnieżnymi, chroniącymi przed wiatrem okopami, surowy krajobraz zdobiły 2 wykopane w śniegu wychodki. Kilkaset metrów dalej na wschód znajduje się niepozorny wierzchołek, a raczej wypłaszczenie Piku Rozdzielna. Z kolei na zachód i w dół wiedzie ścieżka do wierzchołka Szczytu Lenina. Naszym celem był aklimatyzacyjny nocleg na tej wysokości. Po nim mieliśmy wrócić pośpiesznie do C1 a potem na 2 noce zasłużonej regeneracji do bazy. Obóz zawitał nas słońcem i niemal bezwietrzną pogodą, co bardzo pomaga w przygotowaniu kolacji. Mnie natomiast umożliwia zwyczajowe wytarzanie się w śniegu zanim pójdziemy spać. Wykonując swoje rytuały i oglądając panoramę obozu byłem pełen podziwu dla tych nielicznych śmiałków, którzy zdecydowali się rozstawić swoje własne namioty. Każda dodatkowa praca to złodziej deficytowych na tej wysokości pokładów energii.
Po noclegu, który był raczej kilkunastogodzinnym przewracaniem się z boku na bok, zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy manele do zejścia na dół. Zanim ruszyliśmy w dalszą część trasy, w wyniku szybkiej inicjatywy podeszliśmy kawałek w górę. Tylko na chwilę. Tam powstała pamiątkowa fotka na szczycie pierwszego sześciotysięcznika Daniela i Jarka – Piku Rozdzielna. Niby zwykłe zdjęcie. Jak wiele mu podobnych. Ale nie do końca, bo zrobione 6150 metrów nad poziom morza. Dla nich pierwsze. Bodaj nie ostatnie…
Szczyt Leniana – Jarek i Daniel na Szczycie Rozdzielnej z widokiem na Szczyt Lenina w tle
Z „TRÓJKI” DO BAZY
Zaraz po wejściu na Rozdzielną szybkim marszem udaliśmy się w dół, gdzie po około 2 godzinach marszu dotarliśmy do „dwójki”. Następnie, po jakiejś godzinie odpoczynku i przepakowaniu rzeczy, kontynuowaliśmy zejście do „jedynki”. Po 4 godzinach marszu, wyczerpani niczym konie po westernie, dotarliśmy na kolację.
Szczyt Lenina – jadalnia obozu pierwszego
Przy temacie kantyny w obozie #1, warto się na chwilę zatrzymać. Nie tyle dlatego, że jest ona przyjemniejsza i oferuje smaczną kuchnie, głównie ze względu na ludzi i apolityczną, międzynarodową atmosferę tego miejsca. Znajduje się ona w tradycyjnej, izolowanej wełną jurcie i oferuje około 30 miejsc siedzących. Na środku znajduje się piec na którym gotuje się wodę a czasem suszy ubrania. Mieliśmy tu garnek z gorącą wodą, która pomimo szarawego zabarwienia była całkiem znośna w smaku choć wymagała wzbogacenia elektrolitami (pochodzi z jałowego lodowca). To tutaj wspinacze co wieczór wymieniają się doświadczeniami z aklimatyzacji, wspinaczkowymi osiągnięciami albo innymi ważnymi dla nich w danej chwili tematami. Przekrój ludzi jest rozmaity. Sporo kobiet. Najliczniejszą narodowością są oczywiście Rosjanie, daleko za nimi Irańczycy, następnie przedstawiciele krajów UE, obywatele UK wreszcie ludzie z USA.
To tu spotkałem pięćdziesięciokilkuletniego Amerykanina, który 7 lat wcześniej dowiedział się, że ma zaawansowane stadium raka. Nie tracąc cennego czasu, postanowił sprzedać dom w Kalifornii i wyruszyć z żoną w podróż po świecie. Po raku nie ma śladu, a ich podróż trwa do dzisiaj. Zapytany czy i ewentualnie gdzie zamierza się osiedlić, lekko odpowiedział, że nie wie gdzie, ale na pewno nie w Kalifornii, bo nie stać już go na to. Spotkałem również 24 – letniego Camerona ze Szkocji, który rok temu wszedł na Pik Lenina. Był to o dziwo jego pierwszy wysoki szczyt. W tym roku planował zjechać z niego na nartach. Dwudziestoparoletni Zolt z Węgier pokazał nam odmrożenia palców nóg, jakich nabawił się podczas aklimatyzacji i mimo to nie dawał za wygraną. – Wejdę tam tego lata – mówił. Po wyprawie dowiedzieliśmy się, że spędził w „trójce” jakiś tydzień, a i tak szczytu nie udało mu się zdobyć ze względu na odwodnienie i jelitówkę. O tak – uporczywa sraczka, powodowana niskim standardem sanitarnym, dopada kilkanaście procent turystów i spora cześć jej ofiar musi odpuścić wyprawę ze względu na dodatkowy czas, jaki pochłania jej leczenie oraz energię jaką z kolei pochłania ona sama… Poznaliśmy bardzo uprzejmych Persów, którzy zrobili na nas wrażenie swoją determinacją w wejściu na szczyt. Jak się później okazało, jeden z nich pozostanie już tutaj na zawsze…
Szczyt Lenina – obóz pierwszy
Po błogiej nocy spędzonej blisko 2 kilometry poniżej poprzedniego biwaku, wstaliśmy wypoczęci i po śniadaniu zebraliśmy się do zejścia do bazy, po to aby odpocząć przed atakiem szczytowym. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że część naszego bagażu wysłanego z „dwójki” do „jedynki” zaginęła. W tym buty Daniela. Na szczęście inny Daniel, bardzo pomocny i uprzejmy kirgiski pracownik obozu, pożyczył naszemu kompanowi swoje trzewiki. Kwestia bałaganu w transporcie bagażu przez agencyjnych porterów dała o sobie znać kilka razy i jest to bardzo istotny mankament organizacji wewnątrz Central Asia Travel…Po około 4 godzinach marszu dotarliśmy do bazy. Ponowny widok zielonej trawy oraz przyjazna pogoda rysowały radość na mojej twarzy…
Podczas tych 2 leniwych dni regeneracji spotkaliśmy mojego serdecznego kolegę, Łukasza Pajurka, od lat mieszkającego w Australii. Jako jednemu z pierwszych udało mu się zdobyć szczyt. Tym bardziej się ucieszyłem i nabrałem wiary, że nam również się uda. Spotykaliśmy tam również innych Polaków, którzy odważyli się na wyjazd do Kirgizji: zdobywcę Mt Everestu, Krzyśka Kuklę oraz bardzo pozytywne małżeństwo z Lublina – Marzannę i Grzegorza Urbanów. Marzanna praktycznie na moich oczach „dostała” pod lodospadem w ramię kawałkiem lodu wielkości piłki ręcznej i gdyby to była głowa (nie miała kasku) to nawet nie chcę myśleć jak mogłoby się to skończyć. Na szczęście, dzięki grubej warstwie ubrań, skończyło się na bolesnym siniaku.
W DRODZE PO SZCZYT
Po 2 dniach regeneracji udaliśmy się na nocleg do „jedynki”. Nie czujemy się jak młodzi bogowie a Danielowi dodatkowo nasilił się wysiłkowy kaszel Khumbu, drażniący jego gardło przy wysiłku na mrozie. Zdecydowaliśmy się więc na dodatkowy dzień odpoczynku i obserwowaliśmy objawy. W międzyczasie zorientowaliśmy się , że już za kilka dni nadchodzi załamanie pogody, które uniemożliwi wejście w najbliższym czasie. Prognoza przypadająca na dzień ataku szczytowego mówiła o umiarkowanie silnym wietrze około 25km/h oraz braku opadów śniegu. To dawało nadzieję na sukces, o ile Danielowi nie rozwinie się duszący kaszel. Na szczęście po przyjęciu jakiś lokalnych specyfików od obozowego „lekarza” (który moim zdaniem obok lekarza nawet nie stał), kaszel zaczął się cofać.
W nocy, tym razem znacznie wcześniej niż podczas aklimatyzacji, ruszyliśmy w drogę do „dwójki”. Zgodziliśmy się podzielić liną z bośniackim instruktorem speleologii i zdobywcą Materhorna, który po szybkim wejściu do „jedynki” wydawał się być w świetnej formie i kolejnego dnia postanowił iść z nami. Po godzinie drogi, tuż przed lodospadem na skutek zmęczenia nasz nowy kompan wycofał się do „jedynki”. Takich przypadków jest tu sporo: czują się nieźle, więc wchodzą bezrefleksyjnie kilometr wyżej a potem, jeśli mają szczęście, z pomocą innych schodzą na dół z objawami choroby wysokościowej. Nie brakuje pechowców, którzy na skutek zbyt brawurowej aklimatyzacji nie mają tyle szczęścia…
Po południu dotarliśmy do „dwójki”. Okazało się, że brakuje dla nas namiotów i grubo przez ponad 2 godziny prażymy się w pełnym słońcu oczekując na opierunek. Ten długi czas oczekiwania po intensywnym podejściu zapewne nie pozostał bez wpływu na efekt końcowy naszej wyprawy. W końcu kierownik bazy odgarniał łopatą prowizoryczną platformę pod namiot i wraz z pomocnikiem ustawił dla nas 2 nowe pałatki. Wyczerpani ukryliśmy się w środku przed morderczym promieniowaniem UV. Wspominałem już chyba, że obóz położony jest na obrzeżach niecki, która niczym soczewka koncentruje promienie UV, dając efekt niemiłosiernego skwaru w bezchmurne jak dzisiaj dni.
Szczyt Lenina – obóz drugi – nie ma gdzie się schować przed przed UV
Po kilku godzinach drzemki wstaliśmy, aby zrobić przepakowanie i odebrać prowiant przekazany porterom w „jedynce”. Zorientowałem się, że nigdzie nie ma mojego prowiantu. Miałem tam cały zapas żarcia. Wkurzony biegałem po namiotach pytając, czy przypadkiem ktoś omyłkowo nie zagarnął mojego pakunku. Po kilkudziesięciu minutach zrezygnowany i jeszcze bardziej wpieniony wróciłem do namiotu. Pracownicy bazy poczęstowali mnie swoimi zapasami żywności a pozbawiony apetytu kolega z Holandii oddał mi część suchego prowiantu. Klawo – na dzisiaj mam co jeść: suszone owoce, sardynki w oleju, jakiś kisiel pozwalają naładować akumulatory. Tu muszę uczciwie przyznać, że podczas wyprawy opróżniałem 3 puszki sardynek z obawy przed brakiem tłuszczu i białka w diecie. Poza tym podczas aklimatyzacji czułem niezwykłą ochotę na tę rybią padlinę i uznałem to za ważny sygnał od organizmu, że brakuje mu tłuszczu i białka.
Nazajutrz, jak zwykle wstaliśmy na śniadanie a potem kolejny „przepak” przed wyjściem do „trójki” na ostatni nocleg przed atakiem. W międzyczasie dostałem informację, że mój prowiant właśnie podchodzi do „dwójki” więc zdecydowaliśmy, że grzecznie na niego poczekamy. Niestety, bagaż dociera z opóźnieniem. Z dużym opóźnieniem. W konsekwencji opuściliśmy obóz drugi około 10:30 – o jakieś 2 godziny później niż planowaliśmy, co będzie skutkować krótszym czasem zalecanego odpoczynku w przeddzień ataku szczytowego na Szczyt Lenina.
Zaraz po odebraniu pakunku, ruszyliśmy w znane już, pięciogodzinne podejście do „trójki”. Ku zaskoczeniu, wcale nie czułem się lepiej niż podczas aklimatyzacji i miałem chyba najgorszą dyspozycję w porównaniu z chłopakami. Po 5 godzinach marszu, 700 m podejścia na raptem 2 kilometrowym odcinku trasy, dotarliśmy na miejsce. Obóz trzeci zawitał nas wiatrem, zimnem i opadami śniegu. Tu również przyszło nam czekać jeszcze około godziny na wolne namioty (WTF?!). Na szczęście spotkaliśmy naszych znajomych z Polski: Marzenę i tak spalonego słońcem, że wyglądającego niczym Freddie Kruger, Grześka. Dowiedzieliśmy się, że silny wiatr uniemożliwił im zdobycie szczytu i postanowili zawrócić. Co ciekawe, już po pokonaniu słynącego z silnych porywów wiatru noża. Grzegorz to twardziel – prawie 2 – metrowy chłop w rozmiarze butów 50 i z łapskami drwala, schodził do trójki w ten ziąb bez rękawiczek. Dla mnie, człowieka któremu nawet latem marzną palce, to jakiś kosmos. Jak widać natura nie dla wszystkich jest sprawiedliwa. Dowiedzieliśmy się również, ze nasz inny znajomy, zdobywca Mt. Everestu, Krzysiek Kukla, jako jeden z nielicznych w tym dniu zdobył szczyt ze swoim przewodnikiem i kilkoma kompanami. Po chwili pogawędki wskoczyliśmy do namiotu, zaczęliśmy się szykować do ataku szczytowego. Stopiliśmy w przedsionku namiotu śnieg na atak szczytowy, bowiem będziemy potrzebowali min. po 2 litry wody na głowę. Ta zabawa zajęła nam jakieś 90 minut, bo na tej wysokości, gdzie stężenie tlenu wynosi 50% tego co w Warszawie, nie czujemy się najlepiej przy prostych czynnościach. Prognoza na dzień ataku wskazywała na brak opadów oraz dość silny wiatr ok 25km/h. Kolejne dni mają być tylko gorsze – opady śniegu i wiatr 30-40km/h na grani szczytowej. Dotarło do nas, że zgodnie z respektowaną tutaj prognozą mountainweather.com, mamy jeden dzień względnie dobrej pogody przed nadchodzącym kilkudniowym załamaniem. Lekko zmarznięty i zwyczajowo zmęczony, około 21:30 położyłem się spać.
KULMINACJA
Około 2 w nocy pobudził nas alarm. Udałem, że go nie słyszę. Bolała mnie głowa i czułem się piekielne zmęczenie. Na domiar huk wiatru tłukącego z impetem o ścianę namiotu nie dodawał kurażu. Daniel również nie czuł się najlepiej. Marudziliśmy do siebie i czekaliśmy co powie Jarek leżący w sąsiednim namiocie. – Chłopaki, zbieramy się! Za godzinę powinniśmy ruszyć aby nadążyć po śladach innych alpinistów – stwierdził bezceremonialnie. Przez chwilę próbowałem zebrać myśli i pytam czy nie lepiej poczekać do jutra: bo pogoda, bo wiatr, bo gówno, bo drewno… Któryś z chłopaków przypomniał, że prognoza na dziś jest optymalna. Nawet jeśli jutro warunki będą zbliżone do tego co widzimy, to na tej wysokości już się nie zregenerujemy więc szanse na sukces z każdym dniem maleją. To co słyszę ma sens. Ospale zwlekam się z posłania jakieś 6100 metrów nad poziomem Bałtyku. Sprawdziłem, czy na pewno wszystko wziąłem do swojego szturmowego plecaka, bo atak nie wybacza zapominalstwa. Na szczyt zabraliśmy dwie apteczki szturmowe z nabitymi deksametasonem strzykawkami, które w razie obrzęku mózgu mają uratować życie. Ospale wypełzłem w neoprenowych botkach ze śpiwora, zakładając buty, puchowe spodnie i kurtkę po czym uzupełniłem płyny i przyrządziłem liofilizowany posiłek na śniadanie. O tej porze nie ma już czasu na grzanie wody, bowiem raz wychłodzone dłonie już się nie nagrzeją, czego konsekwencją w najlepszym wypadku będzie odwrót. Około 4:00, z godzinną obsuwą, ruszyliśmy w drogę. Daniela przeszywało zimno, ale formę na szczyt miał najlepszą z całej trójki. Szliśmy w ciemności, choć zza horyzontu wyłaniała się maleńka wstęga różowego światła zwiastująca świt. Po chwili padł mi akumulator w czołówce, i pomimo że miałem drugą w zapasie, nie sięgnąłem już po nią wiedząc, że niebawem będzie jasno. To już drugi raz kiedy podczas górskiej wyprawy pada mi czołówka. Dlatego zawsze biorę ze sobą drugą jako back-up. Trasa z obozu wiodła lodowcem jakieś 150 m w dół. Po krótkim wypłaszczeniu, wspina się na około 200 m w górę. Choć nie jest to strome podejście to przy przeszywającym wietrze odczuwałem je jako bardzo męczące, choć to dopiero początek. Po jakimś czasie weszliśmy na wypłaszczenie, na którym wiatr wieje już powyżej 30km/h co rozpoznałem po tym, że kijek na moim nadgarstku wisi pod wpływem wiatru pod kątem około 45 stopni. Po drodze w górę dopadł mnie znany mi ból głowy, a wraz z nim pierwsze zwątpienie w sukces. Siadłem na kamieniu i ku mojemu zaskoczeniu, już po kilku minutach ból oraz zwątpienie ustąpiły. Popiłem napój i ruszyliśmy dalej. O dziwo powoli nabierałem ochoty do dalszego marszu.
Było już wyraźnie widno i bezchmurnie, niestety wiatr wiał nam prosto w twarz. Po drodze mijaliśmy 2 grupki alpinistów, którzy zdecydowali się na odwrót. Zapewne to ten wychładzający wiatr ich pokonał. My powoli choć konsekwentnie posuwaliśmy się do przodu potężnego, kamienisto – śnieżnego wypłaszczenia. Po drodze minęliśmy jeden wolno-stojący namiot. Jakiś kilometr dalej, już pod dość stromym nożem po lewej stronie dostrzegliśmy grupkę około 10 alpinistów oczekujących na ustanie bardzo silnego wiatru. Na wprost, już na nożu, miotał się jakiś wpięty do liny poręczowej człek, któremu pokonanie tego kilkudziesięciometrowego odcinka zajmie pewnie około godziny. Po lewej natomiast, mniej więcej 30 m od trasy leżą zwłoki. To Irańczyk, który 2 dni temu stoczył się z noża w drodze powrotnej ze szczytu. Zdążyliśmy się zawczasu dowiedzieć o pierwszym w tym sezonie wypadku śmiertelnym. Ten człowiek, w skrajnym wyczerpaniu, prawdopodobnie w momencie przepinania pomiędzy poręczówkami został powalony przez wiatr, po czym sturlał się około 100 m w dół, ginąc na miejscu. Robiłem wszystko żeby nie koncentrować uwagi na tym obrazie. Zwłoki widziałem przez maksymalnie kilka sekund, po czym przekierowałem uwagę na nóż. Po chwili znaleźliśmy jakiś kamienny “parawan” i czekaliśmy z nadzieją, że wkrótce przestanie wiać. Po około 30 minutach czekania Daniel oznajmił, że nie idzie dalej. Wiemy, że kondycyjnie czuł się dobrze jednak zmarznięte dłonie i widok alpinisty miotanego przez wiatr przekonały go do odwrotu. Ponadto zauważył, że silny wiatr w twarz znacznie spowolnił tempo naszego marszu, a przeprawa przez nóż będzie niepotrzebną strata czasu i energii. My z Jarkiem czuliśmy się na tamten moment nieźle. Zastanowiliśmy się, czy samotny odwrót Daniela jest bezpieczny, ale jako że widoczność jest idealna a w drodze powrotnej będzie miał wiatr w plecy, rozstaliśmy się z Danielem i kontynuowaliśmy w duecie wędrówkę na szczyt.
Szczyt Lenina – gdzieś na wysokości około 6 800 m n.p.m.
Po kilku minutach dotarliśmy do noża – wiatr wiał tam jakieś 50 kilometrów na godzinę i pomimo oporęczowania, musieliśmy być czujni, aby nie podzielić losu leżącego pod nami nieszczęśnika. Po około godzinie walki, udało nam się wspiąć na nóż. Dosłownie po chwili od wejścia wiatr niemal całkowicie ustał. Po krótkiej przerwie szliśmy dalej. Czułem spokój i silne zmęczenie. Gdzieś po kilometrze docieramy do dość stromego podejścia, tuż przed którym trasa się rozdziela. Na lewo idzie poziomym trawersem wzdłuż północnej ściany Lenina, na prawo pnie się w górę. Jarek podszedł do mnie i zapytał czy dobrze się czuję, na co ja zaczynam bełkotać coś pod nosem. On na to, że idąc za mną zauważył, że chodzę zygzakiem. Odpowiedziałem, że nadal mam siłę iść, choć słyszałem, że on również jakoś nienaturalnie sklejał zdania. Zdecydowaliśmy się na trawers, jednak już po chwili dotarło do mnie, że pomimo braku wiatru mam problem z koordynacją. Dodatkowo trawers prowadził po stromym, ponad dwukilometrowym południowym zboczu. Zawołałem do Jarka, że droga którą wybraliśmy nie jest właściwa po czym niemal od razu zawróciliśmy i wybraliśmy druga ścieżkę. Była 13:00. Po drodze spotkaliśmy człowieka, który wracał od strony szczytu i mówił, że czekają nas około 3 godziny marszu, czyli 2 km wzdłuż, a zegarek pokazuje dopiero 6887 m n.p.m. Wychodziło na to, że wejdziemy o godzinie 15:00. Tymczasem w bazie instruowano nas, że odwrót musi nastąpić najpóźniej o 14:00. Spojrzeliśmy na siebie, na zegarki, to znów na siebie. Po chwili namysłu powiedziałem – Jarek, nie dam rady dzisiaj, za bardzo mnie buja. Ta cholerna koordynacja… Coś mi się z głową dzieje. Jarek przyznał , że ma podobne odczucia odnośnie swojej dyspozycji, choć u niego to bardziej idzie w poczucie wyczerpania. Odpoczęliśmy chwilę, zrobiliśmy fotki, nakręciliśmy pożegnalny filmik a następnie zrobiliśmy odwrót w kierunku „trójki”. Wiatr nie dawał już dzisiaj o sobie znać, jednak zmęczenie się kumulowało. Ponadto bolały mnie strasznie paluchy obu stóp – to efekt Scarp 6000, które zakupiłem dosłownie kilka dni przed wylotem, bo stare, kultowe Spantiki po 4 latach leżenia w szafie dosłownie zaczęły mi się kruszyć w rękach. Po 3 godzinach powrotu czeka nas ostatnie 100 m podejścia do obozu. Ten odcinek pokonaliśmy na raty, na potężnym zmęczeniu, po drodze gubiąc ścieżkę. Dotarło tutaj do mnie, że gdybyśmy nawet jakoś weszli na szczyt, prawdopodobnie nie byłbym w stanie z niego wrócić o własnych siłach. Po 13 godzinach walki, docieramy do namiotu w którym czeka na nas Daniel. Częstuje nas swoją Coca Colą i kilkoma łykami wody, która mu została.
Szczyt Lenina – w drodze ze szczytu z Pikiem Rozdzielna poniżej w tle
Był to najdłuższy dzień w moim życiu. Definitywnie. Jedyne o czym wtedy pomyślałem, to choćby płytki ale sen, taki prawdziwy. I w który zapadłem natychmiast, bodaj po raz pierwszy, odkąd jestem na tej wysokości…
Po jakiś 2 godzinach, kiedy skwar promieni UV zaczął ustępować miejsca chmurom zebrałem ostatki sił, aby roztopić trochę śniegu przed snem. Byłem skrajnie odwodniony a nocleg w takich warunkach grozi nie tylko bólem głowy ale i zakrzepicą więc picie jest niezbędne. Stopiliśmy niewielkie ilości śniegu. Ja zwyczajowo się rozebrałem i przez około minutę nacierałem śniegiem co pomaga mi przebudzić się z letargu. Zjedliśmy jakiś kisiel, popiliśmy wodą po czym zapadliśmy w kolejny sen. Nie pamiętam czy coś mi się śniło. Pamiętam natomiast, że nazajutrz z ogromną radością zebraliśmy się do zejścia na dół pokonując odcinek do „dwójki” w niecałe 2 godziny, po czym po około godzinnym odpoczynku ruszyliśmy niżej do „jedynki”. Układ szczelin był już zupełnie inny niż wtedy, gdy pierwszy raz pokonywaliśmy te trasę. Pojawiły się nowe szczeliny a niektóre stare rozwarły pyski na tyle szeroko, że trzeba było je przekraczać w innych miejscach.
Po drodze mijaliśmy turystów. Część z nich ma za nic podstawy asekuracji: cisnęli w górę bez liny. Co ciekawe, porterzy również się nie asekurują – niektórzy nie mają nawet raków. Podobno porterzy bardzo rzadko padają tutaj ofiarami szczelin lodowcowych. Skąd to szczęście? A może to doświadczenie? Podobnego szczęścia nie miał pewien samotny Rosjanin, który kilka dni wcześniej wracał samotnie z „dwójki” po czym po jakiś 200 metrach runął z impetem w 7 – metrową czeluść. Akcja ratunkowa trwała kilka godzin. Człowiek miał sporo szczęścia, bo udało się go przetransportować do szpitala w Osh, gdzie choć z rozległymi obrażeniami podobno przeżył upadek. W akcji uczestniczył nasz rosyjski znajomy. Pomimo, iż był bardzo dobrze zaaklimatyzowany do ataku szczytowego to zdecydował się ratować wspomnianego „poszukiwacza szczelin:. Ta akcja kosztowała go potężny ubytek energetyczny, bowiem targał poszkodowanego na swoich krępych barach z „dwójki” do „jedynki”. W konsekwencji wrócił do Sankt Petersburga z mieszanymi uczuciami, bo choć szczytu nie zdobył, to przyczynił się znacznie do ocalenia życia drugiemu wspinaczowi. Będzie nam brakowało tej górskiej solidarności gdzie można było odnieść wrażenie, że to czy jesteś Polakiem, Rosjaninem czy Amerykaninem nie ma w tym czasie oraz przestrzeni większego znaczenia. Liczy się cel. A ten dla niemal wszystkich tu obecnych jest wspólny.
Po kilku godzinach od opuszczenia „trójki”, jak zwykle wyczerpani wracaliśmy do „jedynki”. Zrzuciliśmy rzeczy, potem krótki odpoczynek, kąpiel w misce i rozkoszna kolacja w obozowej jurcie przy rozpalonym do czerwoności piecyku. Tego dnia liczebnie dominowali Persowie – jeden z nich okazał się być tym dyndającym na nożu zapaleńcem, który mnie z Jarkiem zainspirował do dalszej drogi, Daniela natomiast do odwrotu. Jak utrzymywał, był w dniu naszego ataku jedynym zdobywcą wierzchołka z około 30 osób, które usiłowały zaatakować szczyt. To była nasza ostania noc pod Leninem. Jutro po śniadaniu mamy zabierać zabawki i ruszać w 4 godzinny trekking do bazy głównej, skąd po obiedzie wyruszymy agencyjną marszrutą w 5 – godzinną podróż do Osh.
W drodze do Osh zagadnąłem nepalskiego przewodnika, który dwukrotnie stanął na szczycie Everestu. Kiedy go zapytałem o porównanie warunków lodowcowych na Szczycie Lenina do Everestu odpowiedział, że nie ma porównania, bo to w końcu dwa zupełnie różne lodowce. Po chwili dodał, że lodowiec Lenina pomiędzy „jedynką” i „dwójką” jest bardziej nieprzewidywalny i przez to niebezpieczny. Poza tym jakość oporęczowania na lodospadzie istotnie odbiega od tego co na nepalskich ośmiotysięcznikach… Później wszedłem w dyskusję z parą młodych Szwajcarów, którym udało się w tym roku stanąć na wierzchołku Szczytu Lenina. Dziewczyna okazała się mieć raptem 20 lat i brak jakichkolwiek wcześniejszych doświadczeń wysokogórskich. Podobnie jej 25 letni chłopak, Matthieu. Kiedy mi oznajmili, że weszli na szczyt, poczułem zazdrość. Pomyślałem sobie: to ja dwukrotnie poniosłem porażkę, usiłując wejść na ten szczyt a ta młoda parka od
niechcenia jedzie pod Szczyt Lenina i z marszu go zdobywa… Gdzie tu jest sprawiedliwość, pytałem siebie z nieskrywanym żalem…Jednak kiedy rozmawiamy, spostrzegłem jak dużą pokorę do życia i wdzięczność prezentowali ci młodzi ludzie. Matthieu opowiedział jak kilka lat temu był piłkarskim celebrytą w Lozannie. Ten reprezentant kraju młodzieżowców w piłkę nożną uległ groźnemu wypadkowi, po którym musiał się pożegnać z karierą i statusem gwiazdy. Opowiedział, jak podczas rocznej rehabilitacji przewartościował swoje życie i ze sportowego celebryty postanowił stać się pielęgniarzem i pomagać ludziom. Przyznał, że presja popularności wyniszcza młodych sportowców sprawiając, że poczucie wartości u wielu z nich wynika nie tyle z wewnętrznej siły, co z uznania społecznego, karmionego ilością strzelonych lub obronionych bramek. On również był ofiarą tego systemu i – paradoksalnie – dzięki wypadkowi odzyskał wiarę w siebie i poczucie wartości.
W nocy dotarliśmy do hotelu w Osh. Czym prędzej zniknęliśmy w hotelu, w którym spędzimy jeszcze 3 noce tułając się po znanych z grubsza zakamarkach miasta. Tu również poznaliśmy kilku bardzo uprzejmych Polaków z Gorzowa, którzy wraz z agencją 4- Challenge usiłowali zdobyć szczyt. Niestety, ta część ekipy musiała zrewidować swoje plany i wrócić wcześniej do Osh, przy czy pozostali pod Szczytem Lenina członkowie ekipy 4-Challenge po kilku dniach zdobyli siedmiotysięcznik.
W sobotę, 30/07, o brzasku opuściliśmy Osh liniami Pegasus. Dolecieliśmy do Stambułu, gdzie ostatnią noc mieliśmy uczcić na mieście pierwszą podczas tej wyprawy pożegnalną bibą. Plan był taki, że po 2 – godzinnej drzemce mieliśmy się zebrać na kolację. Przysnęliśmy około godziny 17:00. Nikt z nas nie nastawił budzika i w konsekwencji, obudziliśmy się dopiero przed…śniadaniem. Ta sytuacja pokazuje jak wiele energii kosztowała nas ta wyprawa i choć szczytu nie zdobyliśmy, to jest ona dla mnie pięknym prezentem na uczczenie 40 lat mojego życia.
EPILOG – POST MORTEM
Czego nauczył mnie ten wyjazd? Przede wszystkim po raz kolejny zrozumiałem, że spełnianie marzeń nie przychodzi samo – trzeba włożyć wysiłek oraz czas w to co się kocha robić. Kiedy pojawi się w głowie marzenie, należy szybko podjąć choćby drobne działanie w celu jego realizacji, zanim jego płomień przygaśnie. W moim przypadku było to podniesienie telefonu i wykonanie połączeń do potencjalnych partnerów. Zrozumiałem ponadto, że należy pielęgnować znajomości z ludźmi, którzy dzielą moje pasje, bo z nimi można więcej oraz pełniej – zwłaszcza jeśli celem są góry. Tu indywidualizm często kończy się źle.
Nauczyłem się również wypracowywać kompromis z silnymi indywidualnościami jak Daniel oraz Jarek, z których każdy uwielbia chodzić własnymi ścieżkami. Nauczyłem się przedkładać egocentryczne pobudki nad wspólny cel oraz bezpieczeństwo naszego trio. Poniżej zamieszczam jeszcze subiektywna analizę przyczyn niepowodzenia ataku szczytowego w dniu 25 lipca. Prawdą jest, że pogoda tego dnia nie była idealna. Wiatr przez kilka pierwszych godzin wiał nam w twarz z prędkością około 30km/h, co na mrozie oraz wysokości >6000 m n.p.m. stanowiło spore wyzwanie. Pod nożem porywy dochodziły do około 50km/h, o czym świadczyła trudność z utrzymaniem równowagi na stojąco. Jednak pomimo powyższego, gdyby nie zaistniały żadne z opisanych poniżej okoliczności, prawdopodobnie stanęlibyśmy tego dnia na szczycie.
1) Kiedy po drodze na atak szczytowy dotarliśmy do obozu drugiego, czekaliśmy w pełnym słońcu ponad 3 godziny na namiot. Przypominam, że w tym miejscu nie ma cienia, a promieniowanie UV jest bezlitosne. Mamy tu pretensje do agencji, która nie zadbała o taką podstawę jak namioty.
2) W przededniu ataku szczytowego zabrałem ze sobą do „trójki” około 13 kg bagażu, co pochłonęło sporo cennych sił. Powinienem był wchodzić na lekko, zlecając wniesienie porterom co najmniej 6 kilogramów. Pożałowanie kilkudziesięciu dolarów na bagaż okazało się być sporym błędem z mojej strony.
3) W przededniu ataku szczytowego porterzy zapomnieli przytargać do „dwójki: mój wegetariański prowiant, przez co noc wcześniej musiałem zadowalać się jedzeniem wyżebranym od innych obozowiczów. Prowiant co prawda dotarł do „dwójki” w dniu następnym, jednak dopiero około 10:30 rano. To z kolei opóźniło nasze wyjście do „trójki” o cenne 2 godziny.
Podsumowując, gdyby wskazane powyżej okoliczności nie miały miejsca, wejście na Szczyt Lenina byłoby najpewniej możliwe, nawet pomimo relatywnie silnego wiatru w dniu ataku.
PS: Kończąc pisanie tej relacji natknąłem się na notatkę prasową z 31 sierpnia b.r. informującą o śmierci Vyacheslava Sheiko, znanego jako Slava Topol człowieka, który był ikoną tego miejsca. Z notatki wynika, że Slava, super-porter oraz współwłaściciel tutejszej agencji „Slava Topol Camp”, 26 – krotny zdobywca Szczytu Lenina i bohater najszybszego wbiegnięcia na te górę, zmarł wraz ze swoim klientem na skutek zatrucia tlenkiem węgla w obozie trzecim. Nie mogę ogarnąć, jak tak doświadczony człowiek jak Slava mógł odejść w taki dziwny sposób. Pamiętam jak kilkukrotnie widywałem go w drodze do „dwójki” z dziesiątkami kilogramów na plecach, zastanawiając się jak to jest że z takim obciążeniem i bez asekuracji, przez tyle lat, udało mu się uniknąć upadku do szczeliny… Nigdy bym nie przypuszczał, że tak doświadczony i niezwykle silny góral mógłby odejść w tak absurdalnych okolicznościach.
Podziękowania,
Dla Kasi – za to że jesteś 🙂
Dla moich synów Tadka i Rocha – za przypominanie co w życiu jest naprawdę ważne.
Dla moich towarzyszy w podróży: Jarka Łokietko i Daniela Marciniaka
Dla mojego szwagra Jakuba i wspólnika Rafała – za pomoc w edycji tego tekstu
Dla Kamila R. Filipowskiego – za logo ekspedycji
Karol.
Warszawa, styczeń 2023
Osh – lokalny barber – broda i włosy 20zł… z napiwkiem w cenie 🙂